Rano pobudka na lekkim kacu. Wstalismy i podreptalismy na przystan. Na lodce (koszt 20bolivianos )usiadlam z przodu na niezorganizowanych siedziskach. Po chwili pojawila sie zabawowa ekipa jak sie potem okazalo Argentynczykow.
Rozesmiani i rozspiewanie kolesie i jedna dziewczyna. Hiszpanski w wydaniu Argentynczykow to jakas masakra " Como sze szama esta szama" - o zgrozo :).
Doplynelismy do Ilsa Del Sol. Ciekawe i piekne miejsc. Z jednej strony miejsce kultu Biracoche - Dios de Universum. Sama wyspa byla kiedys miejscem przetrzymywania dziewic/dzieci na wypadek smierci Inki- Syn Boga slonca - wtedy kolo 280 z nich szlo pod noz a reszta modlila sie zeby kolejny Inka- nie zszedl zbyt szybko i zeby zdazyli zrobic nowe.. Coz co kraj to obyczaj. Spacer po wyspie zajal pare ladnych godzin przy szlifowaniu hiszpanskiego, francuskiego i angielskiego - fajna zabawa. Z jednym z Argentynczykow - Gustawo wieczorem wybralisci sie do knajpy prowadzonej przez ciekawa pare francusko - argentynska na Live concert " Latino africano jazz" - pyszne zestawienie. POmijajac fakt, ze sie okrotnie spalilam na twarzy spacerujac w pelnym sloncu.