Rano obudzily mnie te wstretne, rozdarte ptaszyska, ktore z racji, ze nie padalo postanowily rozpoczac dzien o 5. Doprowadzaly mnie do szalenstwa a stwierdzenie "obudzi nas tu ptaszyna " zabrzmialo jakos tak ironicznie. Potem pojechalismy lowic piranie. Ja i lowienie ryb to ogolnie pomylka ale przeciez dla pirani trzeba zrobic wyjatek - no nie? Cala zabawa zajela jakiej pol godziny. Z kawalkiem drewienka, zylka, haczykiem i kawalkiem zoladka martwego kurczaka rozpoczelismy zabawe. Zlowilismy ( czytaj zlowili) 4 piranie, ktore potem w ramach nadmiaru laski zostaly uwolnione. JEdna z nich zdolala mnie uzrec w momencie kiedy usilowalam ja ustawic do zdjecia- zlosliwa jedza. Po powrocie pozegnalny "ostatni lunch" i ekspresowa jazda naszym canoe do jeepa. Caly pospiech mial na celu zdazenie na powrotny samolot do LaPaz. W polowie drogi miedzy rzeka a Rurrenabaque zaczelo lac tak ze wycieraczki w jeepie nie nadazaly. W zwiazku z tym zamiast w La Paz wyladowalismy w hosteliku St Anna ( calkiem przyzwoity) - poniewaz lotnisko, kotre okresowo bylo uzywone jako pastwisko kompletnie zamoklo i skasowali wszystkie loty. Jak sie potem okazalo wtopilismy w Rurrenabaque na kolejne 3 dni - a linie Amassonias zajely zaszczytne pierwsze miejsce na liscie" Tymi liniami nie nalezy latac ".