Pobudka o 6.30 to zdecydowanie nie moja ulubiona pora - ale czegoz sie nie robi w imie wyzszych celow. Na miejscu spotkalam sie po raz pierwszy z Ola - moja towarzyszka na najblizsze 3 tygodnie - hymm zobaczymy jak bedzie.
Z Londynu przeskok do Madrytu a potem 8,5 h do Havany z miedzyladowaniem na DOminikanie - " z powodow zlych warunkow pogodowych" - czasami nie nalezy wnikac... W Havanie pomimo podartej i sklejonej tasma klejaca przez Ole G ( dzieki Olcia :) )" tarjeta de viaje" wladze kubanskie przyjely mnie z otwartymi rekami - widocznie nie wygladalam na imperialistycznego wroga.
Przy odbiorze bagazu- pierwsze roznice miedzy Stara dobara i Zmanierowana Eruopa a Kuba. Wszyscy ( no prawie wszyscy) czkajacy na bagaz wyciagneli fajki i zaczeli palic. Zadnego tam "Zona de Fumadores" czy innej sciemy - jak masz ochote to palisz sobie :).
Na miejscu wymienilysmy pieniadze na pesos convertibles(CUC) i pesos cubanos(1Peso=24 CUC)- nalezy sie przyzwyczaic do istnienia w dwoch walutach jednoczesnie istniejacych na Kubie. Normalnie wszystkie wymiany robilismy w CADCA ( casa de cambio) ale na lotnisku kurs byl praktycznie identyczny. Nie polecam brac ze soba USD poniewaz w ramach milosci to swojego brata z polnocy KUbanczycy przy wymianie dolara na pesos doliczaja 10% ekstra - najprawdopodobniej w ramach podkreslenia jak drodzy so Amerykanie dla nich..
Z lotniska na hacjende powiozla nas taksowka za kosmiczna cene 25 CUC - nigdy wiecej nie zaplacilysmy tyle - ale coz frycowe trzeba zaplacic- targowanie sie o 20CUC nie daly zadnych efektow - :(( ale bedziemy cwiczyc dalej.
Nelson okazal sie brodatym, wiecznie usmiechnietym i jak sie potem okazalo niesamowicie gadatliwym Kubanczykiem. Miesce okazalo sie czyste, przyjemne z fajna atmosfera - po calym dniu - padlysmy jak fredkim z wizja zwiedzaniem jutro rano Habany.
Niewiarygodne - naprawde tu wyladowalam :)