Na dworcu w Puerto Natales wylapala nas ( jak ja dalej nazywalysmy) szurnieta Krolina. Miala calkiem dobre warunki ( nocleg 6000), a ze bylysmy tam po 17 a wplanach bylo jeszcze przygotowanie trasy i kupienie zaopatrzenia podazylysmy za nia do zakreconego dwupietrowego hostelu. ADHD stosowane i niekontrolowane moze byc meczace ale jakos dalysmy rade :). Kupilysmy w ksiegarni mapy i zaczelysmy glowkowac. Plany zmienialy sie od mega ambitnych (11h marszu dziennie ) do bardziej realistycznych (5h :)). Z mniej wiecej przygotowanym planem treku na 5 dni poszlysmy sie oprowiantowac. Klu programu stanowily salami ( pozniej dozowane przez Kasie - zwana Herszt Mama po plasterku ), rozpuszczalene zupki, ser, awokado i oczywiscie czekolada. Ostatecznie wybory okazaly sie calkiem trafione - jedno oszczerzenie - nie kupujcie jamona w kielbaskach takich jak pasztet - jest masakrycznie nie do zjedzenia choc po kilku godzinach lazenia po gorach czlowiek zje wszystko.
Pomimo, ze nie bylo tam rzeczy powalajacych to z powodu ludzi, ktorych spotkalysmy po drodze byl to mega fajny pobyt. Zdecydowalysmy sie na robienie slynnego"W" z zachodu na wschod. Ogolnie schroniska choc bardzo przyjemne i klimatyczne sa masakrycznie drogie 19000 za nieogrzewane dormitorium.. coz nie maja konkurencji wiec nie ograniczaja sie. POmimo, ze teoretycznie to nie jest high season to wjazd do parku juz kosztowal 15000 a dowozacy busik drugie tyle - la vida esta brutal. Ogolnie nasz oprowiantowanie okazalo sie dosc trafione a wyniesione kubeczki z samolotu bardzo funkcjonalne ( ups !! mialam tego nie pisac ;) ). Zdjec chwilowo z tej czesci nie bedzie bo chyba stracilam cala karte buuu :(((((.